piątek, 14 lipca 2017

Bezprawie i Niesprawiedliwość, czyli biada nam, biada!

Witajcie ponownie! Obiecałam i słowa dotrzymuję. Piątkowy wieczór, młodzież szaleje, kluby przepełnione, alkohol leje się litrami... No i jestem jeszcze ja. Siedzę w domowym zaciszu, z przygotowaną już książką pod pachą, filiżanką słodkiej herbaty w dłoni i zakurzoną już z lekka klawiaturą komputera. Wspominałam już o tym, że, zwabiona okrzykami frustracji i braku weny, wspina się na mnie moja wierna Topcia i próbuje wejść mi na głowę, żebym tylko się nie gniewała?

A więc... (i zanim mi ktoś zarzuci, że nie zaczynamy zdania od "a więc", proszę kliknąć tutaj) o czym będzie dzisiejszy post? Bardzo chciałam napisać wreszcie o "Potopie" Sienkiewicza, pochwalić się, ale niestety. Ojczyzna wymaga przedłożenia jej własnego dobra nad prywatę. Otóż uchwalono rzecz następującą (moimi słowami): odwołuje się wszystkich, z wyjątkiem tych wskazanych przez Ministra Sprawiedliwości, sędziów Sądu Najwyższego, a na jego miejsce powołuje się innych, oczywiście wybranych także przez Ministra Sprawiedliwości.

Ale co to oznacza dla nas, zwykłych obywateli? PiS przejęło sądy. Oczywiście, ustawa została dopiero uchwalona przez sejm, musi jeszcze poddać się krytycznej ocenie senatu i pana Adriana... yyyy, pardon, Andrzeja, ale jakoś nie sądzę, żeby były szanse na wycofanie. Wyobraźmy sobie teraz, że sądzimy się z przykładowym Kowalskim, fanatykiem PiSu. Jak myślicie, kto wygra rozprawę? I właśnie o to chodzi. Rozgłaszajcie, uświadamiajcie i tłumaczcie. Wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy, co ta ustawa oznacza dla wolności w tym kraju. Mówcie o tym! Nie dajmy zamknąć sobie ust! Czarny Protest to znak, że się nas boją, o ile protestujących będzie wystarczająco dużo. Walczmy, dopóki jest nadzieja, walczmy, dopóki nie jest za późno!

Po więcej informacji na temat tejże ustawy zapraszam na bloga parrafrazy - Leniwym Piórem

Na koniec wzniosę pięść, niczym Klaudia, bohaterka prześwietnego serialu "Ranczo" i zacytuję: "Walczymy!"

piątek, 7 lipca 2017

Wielki Powrót i sprawozdanie z sesji

Jak ten czas leci... No właśnie, jak? Czy ktokolwiek się nad tym zastanawiał? Czy czas ma skrzydła? A może idzie do kasy, przechodzi odprawę i wsiada na pokład samolotu? Nie wmówicie mi, że ma prywatny helikopter!

Dobrze, żarty żartami, ale mówią, że im więcej robi się dygresji, tym ma się starszy umysł. W takim razie, ja mam co najmniej dwieście lat, tak na co dzień. I widzicie, drodzy czytelnicy (mam jeszcze jakichś?), znów odbiegam od tematu.
Teraz już tak na poważnie. Porzuciłam bloga, nie było siły. Studia, mnóstwo nauki, przeklęta, prześladująca mnie od czasów dziecięcych, gramatyka. I potwór najgorszy ze wszystkich - SESJA.

Co piszczy w trawie, czyli jak wygląda sesja?

Sesja egzaminacyjna - brzmi i wygląda strasznie - a wcale taka straszna nie jest. Owszem, wyczerpuje, psychicznie i fizycznie, pojawiają się wątpliwości i przekleństwa kierowane do wszystkich teoretycznie istniejących (a także tych nieistniejących) bóstw, załamania nerwowe, depresja, stany lękowe... Ale to wszystko da się przeżyć.

Najgorszy jest zawsze pierwszy raz. I sesja ustna. W dodatku nieplanowana. Już wyjaśniam, o co chodzi. Miałam tamtego czasu pozaliczane już wszystkie przedmioty - z wyjątkiem przeklętej gramatyki. Gramatyka stanęła mi kością w gardle i ani jej przełknąć, ani wypluć. Tkwi. Dzielnie więc chodziłam za naszą legendarną profesorką (nazwiska nie podam, jeszcze mnie znajdzie i ukatrupi), a ona łaskawie pozwalała mi poprawiać przeraźliwej długości i trudności kolokwia, raz po raz. Aż przyszedł ten dzień. Dzień, w którym dowiedziałam się, że dostanę zaliczenie z przedmiotu, jeśli tylko (sic!) pokonam kolokwium podsumowujące z całego semestru gramatyki. Zanim się obejrzałam, siedziałam nad książkami i kułam na potęgę. Mój kręgosłup nie był zadowolony z ośmiu godzin spędzonych w bezruchu, ale dopięłam swego. ZDAŁAM KOLOKWIUM. Ale, ale, nie tak prędko. Najpierw musiałam poczekać, aż zostanie sprawdzone. A był już czas najwyższy - jutro miałam iść na sesję ustną. Dowiedziałam się w końcu po południu (oczywiście musiałam wysiedzieć swoje kilka godzin przed gabinetem szanownej pani profesor), że udało mi się zaliczyć, ponadto, udało mi się zaliczyć z NIEZŁYM rezultatem! Poważnie, zrobiłam tylko kilka karygodnych błędów, kując przez osiem godzin coś, czego nienawidzę. Czego chcieć więcej?

Egzamin ustny

Dobrze, świetnie, mogę podchodzić do sesji! Świetnie? Dobrze? No, nie bardzo. Byłam przekonana, że nie zaliczę kolokwium, więc o przyszłości myślałam na spokojnie - wywalą mnie z uczelni i będzie trzeba czekać na nowe terminy rekrutacji. Luz blues. Już mi wszystko jedno, i tak nic nie zmienię. A tu - niespodzianka. Mogę zdawać ustny egzamin. Wielkie zdziwienie i... w płacz. Nie poradzę sobie. No bo jak to? Nawet nie będę mogła zdawać z moim chłopakiem, bo już wcześniej ta sama ukochana profesor gramatyki dała mu jasno do zrozumienia, że nie zdąży na czas wszystkiego poprawić (Co zresztą nie było prawdą, według praw uczelni, ale o tym innym razem). Wielkie wahanie - podchodzić, nie podchodzić? Podeszłam. Raz się żyje. Na szczęście pod ręką miałam uczynnego kolegę, który zgodził się zdawać ze mną.
Nadszedł wielki dzień. Stres od rana niewyobrażalny. Chłopaka zostawiłam w domu, żeby nie rozpraszał i potuptałam na uczelnię. Poczekaliśmy do odpowiedniej godziny i... Można wchodzić w parach w dowolnej kolejności. Nikt się nie kwapił - więc poszliśmy - na pierwszy ogień, żeby mieć z głowy. O tym, co działo się za drzwiami sali wam nie opowiem. Nie, nie, to żadna tajemnica. Coś bardzo błahego - nie pamiętam nic. Stres wyparł.

Pamiętam jednak, że nie było tak źle, jak się spodziewałam, mimo oceniających spojrzeń komisji i notatek czynionych w każdej sekundzie mojej wypowiedzi (dodam, że kolega bardziej wygadany i nie popełniał błędów przy mówieniu - i oczywiście przy jego wypowiedziach nic nie zapisywano - dodatkowy stres, wszystko mam źle, zaraz wybiegnę z płaczem). Dałam radę. Poprawka, daliśmy radę, bo kolega uspokajał i pocieszał, generalnie wspierał po swojemu. Dobra - ustny egzamin, teraz już z górki.

Egzamin pisemny

Niby wszystko cacy, ale coś nie gra. Mamy tam siedzieć dziewięć godzin?! Tak, tak, dobrze przeczytaliście. Dziewięć godzin na uczelni, w ekstremalnie niewygodnym stroju galowym... I ze świeżym umysłem podchodzić do każdego egzaminu... Realia studiów, niestety. Egzamin, przerwa, egzamin, przerwa, egzamin...  I tak dalej. Egzaminy były długie, a to był dopiero pierwszy dzień. Szkoda opisywać reszty, wyglądała podobnie.

Nareszcie koniec. Koniec trudów i mąk! Wolność. Czekamy na wyniki, uczęszczając w tym czasie na zajęcia drugiego semestru. Gdzie jest haczyk? No właśnie.

Haczyk, czyli czemu mnie ostatecznie wywalili

Otóż chodzi o to, że są dwa terminy sesji - normalny termin i sesja poprawkowa. ALE. Jeśli student z jakiegoś powodu nie podejdzie do sesji w pierwszym terminie, termin sesji poprawkowej staje się automatycznie jego pierwszym i ostatnim terminem. Ja natomiast nie zdążyłam zaliczyć wszystkich przedmiotów do pierwszego terminu sesji, więc moja pierwsza i ostatnia szansa na zdanie to termin poprawki. No i tu na moim losie zaważyła... taaak, gramatyka! Ucząc się bowiem pilnie, by pozaliczać kolokwia z tego wspaniałego przedmiotu, nie miałam czasu nawet zajrzeć do książek tudzież notatek z innych przedmiotów. I w ten sposób nie zaliczyłam sesji. Nie miałam kiedy się do niej uczyć, ponieważ walczyłam, żeby w ogóle do niej podejść. I tu się kończy moja ciekawa i obfitująca w wydarzenia (bardziej, niżbym chciała) historia pierwszego podejścia do studiów.

Potem się załamałam, nie miałam serca wracać na bloga, nie miałam serca do niczego. Dopiero teraz złapałam wenę w żagle i postanowiłam wrócić. Aktualnie czekam na wyniki rekrutacji (mają się pojawić trzynastego lipca, trzymajcie kciuki), już nie na KMT, ale na podobny kierunek, nastawiony jednak bardziej na kulturę i literaturę, a mniej na media.

(Notka dla ciekawskich: KMT = kultura - media - translacja
KAOJ = kultura i literatura angielskiego obszaru językowego)

Startuję też równolegle na dwa inne kierunki (moja furtka bezpieczeństwa, gdybym nie dostała się na KAOJ): specjalność nauczycielska z informatyką oraz tłumaczeniowa z językami Indii.

Ależ się rozpisałam! A to dopiero wierzchołek góry lodowej tego, co chciałam opowiedzieć.
Ale będzie po temu dużo okazji, będę tu wracać co piątek (chyba, że wena złapie mnie wcześniej, ale w piątki możecie sprawdzać bloga).

Na koniec - wreszcie zabrałam się za Sienkiewicza! "Ogniem i mieczem" już za mną, aktualnie czytam "Potop"... Ale więcej informacji w następnym poście! Trzymajcie się i uwaga na chrabąszcze czerwcowe... yyyy, majowe.